Początek polskiej kultury hip-hop to dla mnie kolejny etap realizowania muzycznej pasji, którą rozpoczęło zgrywanie z radia audycji muzycznych na taśmy, a później kasety magnetofonowe. Ta czynność została zastąpiona po jakimś czasie przez kolekcjonowanie płyt, a jednak ciągle było mi mało. Bierność nie jest możliwym do zaakceptowania wyborem, gdy chodzi o czyjegoś konika, musiałem więc zacząć działać. Początkowo postanowiłem zostać DJ-em. Na jakiś czas ukoiło to potrzebę samorealizacji, czułem jednak, że poczuję się spełniony dopiero wtedy, gdy usłyszę moją własną muzykę, a co więcej – gdy będzie mi się ona podobać. Wiedziałem, że mam ją w głowie, trzeba było „jedynie” sprawić, by zaistniała w formie materialnej – w drganiu membran, na taśmie zwiniętej na rolkach kasety czy na srebrnym krążku zamkniętym w przezroczystym pudełku z książeczką. Było jednak kilka przeszkód. Nigdy nie chodziłem do szkoły muzycznej i nie umiałem grać na instrumencie. Nie miałem nawet z żadnym kontaktu, jeśli nie liczyć niestrojonego od lat pianina, które stało u babci i zapewniło mi sporo rozrywki we wczesnym dzieciństwie. Ponadto nie słyszałem dotąd rapu po polsku, bo taki jeszcze nie istniał. Co więcej, spotykałem się nawet z opiniami „znawców” muzyki, że po polsku rapować się nie da z powodu innego niż w języku angielskim układu akcentów. Wreszcie, miałem dopiero 18 lat, nie mieszkałem już z rodzicami, zatem finansowanie mojego życia miałem na własnej głowie. Nie znając gamy ani choćby jednego muzyka czytającego nuty, nie mając podstaw pracy w studio czy sposobu na regularne wygrywanie w totolotka, teoretycznie powinienem skoncentrować się na ogarnianiu kariery zawodowej, a nie poszukiwaniu sposobu na produkcję muzyki
Z jakiegoś jednak powodu zadecydowałem o porzuceniu studiowania fizyki i oddaniu się pasji, czyli muzyce, o której wiedziałem bardzo niewiele. Może poza tym, że umiałem sobie wyobrazić, jak ma brzmieć ta, którą dopiero nagram… Na szczęście miałem komputer. Z mocą obliczeniową i zasobami pamięci oscylującymi gdzieś na poziomie 20% wydajności telefonu z roku 2013, ale za to własny. Pozostawało zatem już tylko zastanowić się, jakich programów komputerowych użyć, by powstało coś, co brzmi jak pierwsze płyty EPMD, Run-D.M.C., Erica B & Rakima czy LL Cool J’a. Oczywiście nie chciałem, by to, co zrobię, prezentowało się dokładnie tak jak te krążki. Po prostu pragnąłem swoją produkcją wpisać się w ten sam kanon muzyczny. Dziś wiem, że to dobrze, iż sam musiałem dojść do wszystkich niemal rozwiązań. Nie istniał jeszcze bowiem internet w obecnej formie. Nie istniało Google ani YouTube nafaszerowane odpowiedziami na każde niemal pytanie. Wtedy o Snoop Doggu, Nasie czy 2Pacu nikt jeszcze nie słyszał. Za rok miała ukazać się płyta Gang Starr „Step in the Arena”, a trzy lata później pierwszy album Wu-Tang Clanu. Był rok 1990. Wybrałem dla siebie pseudonim DJ Volt. Postanowiłem robić polski rap
Do tego momentu działałem w zasadzie samodzielnie, niemniej podobnie myślący ludzie musieli się prędzej czy później znaleźć. I znaleźli się prędzej, do czego radykalnie przyczyniła się audycja pani Bogny Świątkowskiej. W czasach presmartfonowych ludzie mieli zwyczaj słuchania w radiu programów poświęconych wyłącznie muzyce poprzedzielanej głosem prowadzącego audycję redaktora lub Sebastian „DJ 600V” Imbierowicz – Najważniejszy producent rapowy lat 90., DJ, felietonista. Współtworzona przez niego z Bogną Świątkowską audycja „Kolorszok”, grane w Hybrydach imprezy oraz dwie pierwsze z siedmiu sygnowanych jego pseudonimem płyt – „Produkcja – Hip hop” i „Szejsetkilovolt” – to kamienie milowe w rozwoju stołecznej (choć nie tylko) sceny hiphopowej. W całej swojej karierze Volt zaangażowany był w ponad pięćdziesiąt albumów. Wśród nich znalazły się debiuty Molesty, ZIP Składu, Sen Mor W.A., WWO, Fisza, Hemp Gru, AbradAba i Pokahontaz. DJ-a. Żeby zostać redaktorem, należało coś wiedzieć i w ciekawy sposób umieć się tym podzielić z innymi. Audycja prowadzona przez panią Bognę cieszyła się w latach 90. gigantyczną popularnością. Częściowo wygenerowała, a potem scementowała środowisko polskich fanów muzyki rap. Jako że stacje, w których pojawiał się „Kolorszok”, nadawały na Warszawę, audycje miały charakter lokalny. Realny zasięg zwiększało przekazywanie z ręki do ręki kaset magnetofonowych z kolejnymi odcinkami programu. Ludzie nagrywali je z radia, wysyłając mieszkającym daleko zainteresowanym. Po niezbyt długim czasie pojawiły się inne audycje grające hip-hop. Już nie tylko w Warszawie, ale też w innych większych ośrodkach. Integracja środowiska odbywała się również w klubach. W stolicy były to np. Alfa, Hybrydy, Remont, Stodoła czy Trend. Regularne widywanie tych samych twarzy na cotygodniowych bibach było czymś nowym w anonimowym na co dzień mieście. Wytwarzało się wtedy mnóstwo rozmaitych relacji między ludźmi, które potem zaowocowały ukonstytuowaniem znaczącej części warszawskiej sceny rapowej. Podejrzewam, że w innych miastach sytuacja wyglądała podobnie. Przyszli artyści mieli okazję baletować razem na imprezach, definiując jednocześnie swoje muzyczne poglądy
Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że te wydarzenia będą odbijać się echem przez kolejne dwie dekady. Obawiałem się, że fascynacja kulturą hip-hop szybko przeminie, bo tak poniekąd stało się na świecie. Wydarzyła się jednak rzecz, której nikt nie mógł przewidzieć. Choć wciąż trudno mi w to uwierzyć, udało się w Polsce stworzyć zupełnie niezależny i wciąż rozwijający się odłam kultury hip-hop. To, co dziś dzieje się na naszym rynku muzycznym, ale przede wszystkim w głowach setek tysięcy młodych rodaków, nie ma odniesienia do młodzieży żadnego chyba innego kraju. Polski hip-hop jest absolutnie niezależny od światowych trendów, nie daje się zamknąć w ramach biznesplanu wielkich wydawnictw. Choć mamy już rok 2014, polskie niezależne wytwórnie muzyczne wydają dziesiątki czy wręcz setki tytułów rocznie. Słowa raperów cytowane są do przesytu na internetowych forach przez rzesze dzieciaków, półki w Empikach uginają się od rodzimych rapowych krążków, YouTube pęka w szwach od klipów ze swojskim rapem na coraz wyższym poziomie, który deklasuje nieraz ofertę artystyczną największych medialnych kombinatów pomimo dysproporcji w nakładach środków. Kręci się bijące autentyczne rekordy popularności filmy o zespołach rapowych, uzyskujących status legendy kultury. Cieszy mnie to, bo udowadnia, że Polacy to ludzie wrażliwi, z wciąż żywą potrzebą duchowej komunikacji muzycznej w świecie opartym na zimnym bilansie zysków i strat. Polski hip-hop to w dużej mierze dusza środowiska lat 90., ale – co najdziwniejsze – również pokolenia wówczas urodzonego. Bardzo chciałbym, aby ludzie długo jeszcze prowadzili na beatach dialog poprzez rap, bo to nie tylko rozwija nasz piękny język, ale scala społeczeństwo, wzbogacając nam serca i umysły