Rok powstania: 2004
Zespół miał wyjątkowo trudny początek. Kiedy w 2004 roku ukazały się ich pierwsze dwie EPki, mało kto w ogóle się nimi zainteresował. Rozeszły się łącznie w ponad półtoratysięcznym nakładzie. Ot, kolejni chłopcy z urodziwym frontmanem, wyglądający niczym wyciągnięci z japońskiej kreskówki. Nie było w tej twórczości wiele polotu. Po prostu powodujący chlupot mózgu deatchcore czy metalcore.
Jednak ktoś miał nosa, a dokładnie dwie wytwórnie o bardzo wymownych nazwach – Earache Records i Visible Noise. Nie przeszkadzało im, że szczeniaki z...
Zespół miał wyjątkowo trudny początek. Kiedy w 2004 roku ukazały się ich pierwsze dwie EPki, mało kto w ogóle się nimi zainteresował. Rozeszły się łącznie w ponad półtoratysięcznym nakładzie. Ot, kolejni chłopcy z urodziwym frontmanem, wyglądający niczym wyciągnięci z japońskiej kreskówki. Nie było w tej twórczości wiele polotu. Po prostu powodujący chlupot mózgu deatchcore czy metalcore.
Jednak ktoś miał nosa, a dokładnie dwie wytwórnie o bardzo wymownych nazwach – Earache Records i Visible Noise. Nie przeszkadzało im, że szczeniaki z Yorkshire często są obiektem drwin. To właśnie pod ich szyldem Bring Me The Horizon wydali w 2006 roku debiutancki longplay „Count Your Blessings”. Album brutalny w swej prostocie – dużo growlu, dużo krzyku i ściana dźwięku. Gdzieś w tym wszystkim udało się także zmieścić sporo melodii. Minęło już dziewięć lat, a ja wciąż ten album uwielbiam. Sam zespół jednak chyba mniej, bo mimo zainteresowania wytwórni, nie był on dla nich trampoliną do popularności.
Krokiem milowym okazał się, utrzymany w podobnej konwencji co debiut, „Suicide Season”, który z miejsca uplasował Bring Me the Horizon w czołówce młodych zespołów tworzących muzykę ekstremalną. Utwór „Chelsea Smile” to do dziś koncertowy must be. W 2010r. zespół wydał „There Is a Hell, Believe Me I've Seen It. There Is a Heaven, Let's Keep It a Secret” i po raz pierwszy spotkał się z uznaniem. Magazyn Kerrang! uznał płytę za najlepszą w roku, a sam zespół pokazał, że zaczyna powoli zaprzyjaźniać się z bardziej przystępną formą przekazu. Pojawiły się zrozumiałe dla słuchacza wokale – nie trzeba było ich rozszyfrowywać z książeczką. Ukazały się także utwory, które miały znamiona przebojowości. Najlepszym przykładem niech będzie „It Never Ends”.
Nastąpiły trzy lata przerwy. Lider, Oliver Sykes, zdążył w tym czasie pogrążyć się w narkotykowym nałogu. Co ciekawe, korzystnie przełożyło się to na jego twórczość. Wydany w 2013 roku „Sempiternal” pozwolił muzykom z Sheffield wskoczyć do ekstraklasy gitarowego grania. Tak jakby wiedzieli, jak nazwać tę płytę, jakby czuli, że faktycznie będzie ona wieczna. Niesamowite kompozycje, rewelacyjne antysystemowe i antyklerykalne teksty. Coś, czego brakowało na scenie muzyki hardcore’owej. Bring Me The Horizon dołączyli do starych wyjadaczy z Refused i stali się tak naprawdę drugim zespołem na tej scenie, któremu serio o coś chodzi. Utwory „House of Wolves” czy „Antivist” to już niemal festiwalowe hymny. Gdzie zespół gra, tam publiczność skanduje je wniebogłosy.
Po sukcesie „Sempiternal” zespół zauważył, że jest już tylko o krok od najwyższej rockowej ligi. Kiedy dowiedzieli się, że zagrają koncert na Wembley, a tym bardziej, że został on wyprzedany do ostatniego miejsca, postanowili coś z tym zrobić. Napisali „Drown” - bardzo osobisty z punktu widzenia Sykesa. Ten utwór to absolutny geniusz w kontekście stadionowego grania – idealny do chóralnego śpiewania.
Zespół jednak dementował, że to zapowiedź nowej płyty. "Drown" miał być jedynie dodatkiem na potrzeby Wembley. Twierdził, że chcą zrobić coś zupełnie innego. Zrobili, ale sentyment do „Drown” pozostał i utwór ten znalazł się na wydanym jesienią tego roku „That’s the Spirit”.
Ta płyta to zupełnie coś innego. Nie tylko w warstwie muzycznej, ale i tekstowej. To swoiste rozprawienie się lidera z nałogiem i całym światem. Oliver Sykes powiedział, że zespół poszedł naprzód. Chcieli odciąć się na tyle, ile to tylko możliwe od metalcore’owej otoczki. Mało tego, powiedział wręcz, że Bring Me The Horizon chce być rozpatrywany w kategoriach najcięższego zespołu w popie niż najlżejszego w metalu. Trzeba przyznać, że te założenia udało się osiągnąć.
Na pewno duża w tym zasługa nowego członka zespołu, Jordana Fisha, gitarzysty znanego z bardzo melodyjnych twórczości w Worship, który, jako producent, czuwał nad „That’s the Spirit”. Słychać to już od pierwszych sekund płyty. Otwierający „Doomed” zaczyna się ciekawym elektronicznym intro, a w dalszej części pokazuje cały wachlarz brzmień, jaki znajduje się na krążku. Od niemal tanecznych elektronicznych beatów („Oh no”), przez ciekawy wokal Sykesa („Follow You” czy „Blasphemy”), który w końcu udowadnia, że potrafi całkiem nieźle śpiewać, przez znane z „Sempiternal” smyczki („True Friends”) po bardzo "linkinparkowe" w swej konwencji brzmienia („Run”, „Drown”, „Avalanche”).
Ta "linkinparkowość" właśnie najbardziej określa nowe brzmienie Bring Me The Horizon. Dużo melodii, trochę agresji i krzyku, sporo ciekawych – i ostatnio modnych w alternatywnej muzyce – elektronicznych rozwiązań. Dziś Anglicy to już solidna marka, która spokojnie może robić to, co im się tylko podoba. Dziś to zespół, który przetarł szlaki wielu im podobnym, którzy są nadzieją ekstremalnego grania. Przy okazji to zespół, który puka do bram wielkiego grania. To już nie kapela, która pogrywa w mini-klubach, to festiwalowy headliner.
Na pewno zmiana wizerunku przysporzyła im tyle fanów, ilu przeciwników. Na pewno dzięki „That’s the Spirit” zyskali publiczność, ale także stracili tych, którzy uwielbiali ich bezkompromisowe brzmienie. Jednak właśnie tego należy oczekiwać od zespołu świadomego, który pragnie się rozwijać i penetrować nowe tereny.
Anglicy do jednego horyzontu już dotarli. Teraz musieli poszukać kolejnego. Drogę ku nie mu rozpoczęli bardzo obiecująco. I kontynuowali ją w bardzo sprawny sposób, wydają w styczniu 2019 roku album "amo". Album, który zaskoczył nie tylko fanów, ale także krytyków. "It's about love and stuff" wielokrotnie stwierdzał Sykes. Słowo amo pochodzi z języka portugalskiego i oznacza miłość. To płyta o uczuciach. Bardzo osobista. Duży wpływ na teksty miał rozwód i ponowne małżeństwo frontmana BMTH, który wyszedł z toksycznej relacji i teraz mówi, że jest najszczęśliwszy w swoim dotychczasowym życiu. To go otworzyło także na tworzenie. I kiedy zbierzemy do kupy te wszystkie eklektyczne single, otrzymamy album... wybitny? Może za dużo powiedziane, ale na pewno powalający. Album, który trzeba słuchać wielokrotnie, aby zanużyć się w jego wszystkich smaczkach i odkryć pełnię brzmienia.
"amo" to album eksperymentalny, bez dwóch zdań. To koncept, który nie działa, kiedy słucha się tylko singli. Oni doskonale wiedzieli co robią. Co chcą osiągnąć tą płytą i jak ona ma wyglądać. Na pewno wiele osób, które niemal dostały zawału słuchając singla "nihilist blues", nagranego z udziałem Grimes, po odtworzeniu całości, zmieniły zdanie. Ta płyta me sens. Ta płyta świetnie brzmi. Ta płyta jest po prostu bezczelnie dobra. Podobnie jak bezczelni są muzycy Bring Me The Horizon, którzy - nie bacząc na nikogo - postanowili nagrać takie cudo. Pytaniem pozostaje co dalej? Bo niedawno jeszcze pukali do świata największych zespołów świata. Teraz już nim są - horizon is the limit? Nie dla nich.